Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Otrzeźwiał nagle i wyszedł, palącego wstydu pełen. Pod gankiem spotkał ojca, siadającego do sanek.
— Jedź ze mną — rzekł generał — pokażę ci coś ładnego.
— Coś ładnego, czego nie znam? Tego niema w Petersburgu.
— Ano, zobaczysz. To moje. Ruszaj do Arkadji, Anika!
Wysiedli przed francuskim teatrzykiem.
Tam pokazał synowi aktoreczkę młodą, produkującą swój cienki głos i delikatne kształty, przed publiką półpijaną.
— Tam do licha! — mruknął Sewer — a toż nasz kijowski „Kwiatek lnu“, w karykaturze naturalnie.
— Kto taki? — zagadnął ciekawie generał.
— To stare wspomnienie. Miał jeden z kolegów w Kijowie dziewczynkę cudo! Przypomniała mi ją ta, jak małpa przypomina człowieka. Biała, smukła, z buzią koralową, ząbkami jak perły, a takich oczu błękitnych nie widziałem nigdzie, u nikogo. Kolega też ją kochał wściekle, a strzegł — jak Turek.
— Jak się zwała?
— Nie wiem.
— Djablo mi się jej chce. Ejże, zrób mi prezent i odszukaj ją.
— Sfiksował ojciec. Po pierwsze, za młodym na handlarza niewolnic, a po drugie lubiłem kole-