Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Strażnik broń z rąk wypuścił, za bok się chwycił i padł twarzą do ziemi. Gregor machinalnie do ust lewą swą rękę podniósł, czując ból wściekły. Dwa palce kula mu urwała, nim kędyś w piaskach ugrzęzła. Zaciąwszy zęby, spojrzał, szukając Nikity. Nigdzie go widać nie było. Tedy na strażnika oczy zwrócił. Na ziemi się wił, pełznąc bezwiednie, drapiąc rękami piasek, bełkocąc; za nim pozostawała droga czarna, krew! Wyglądał jak krab potworny, wyrzucony na piasek.
Tam, w dali odzywały się gwizdy, tętent, głosy. Strzały zaalarmowały całą linję straży. Biegli towarzyszowi z pomocą. Instynkt zachowawczy zbudził się w Gregorze. Zawrócił wstecz i uchodził spiesznie pod opiekuńcze skrzydła boru, cisnąc do boku okaleczałą rękę, z gardłem zaschłem, sercem bijącem i straszną zgrozą tej pierwszej ofiary jego idei, ofiary niewinnej, narzędzia, które zdruzgotał!...
Ten człowiek, pełzający w ostatnich odruchach konania, został mu głęboko w pamięci.
Już nad nim tryumfujący, roztaczał swą moc ponurą Ahryman Zendawesty!