Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ków granicznych i majaczyły jałowcowe krzaki, rozrzucone po piaskach.
Nikita nie zdradzał najmniejszego niepokoju. Zielone jego oczy szperały każdy cień i ruch; weszli w miałki piasek. Krok ich ginął bez szelestu, tamowali oddech. Minęli ławę jasną, dotarli krzaków.
— Udało się! — szepnął Nikita.
Domawiał tych słów, gdy krzak się zaruszał. Czarna sylwetka granicznika stanęła przed nimi.
— Gdzie idziecie?... Pasport! — spytał przepitym, chrypliwym głosem.
— Idziemy, gdzie nam trzeba. Ustąp! — odparł Gregor, wysuwając się naprzód, by uwagę draba zwrócić na siebie.
— Ruszajcie na posterunek!
— Nie mamy czasu!
Nikita, korzystając ze zwłoki, rzucił się w bok i przepadł za krzakiem.
Strażnik podniósł do ust sygnałową gwizdawkę — Gregor pięść podniósł i uderzył go w twarz. Człowiek się zachwiał, ale i on pojął, że ten, co uchodził, zwierzyną był. Ogłuszony razem, nie odpowiadał napastnikowi, lecz strzelbę z ramienia zdjął i za zbiegiem poskoczył. Dojrzał go, przemykającego jak zwierz wśród zarośli, z błyskawiczną szybkością wziął na cel. Z błyskawiczną też szybkością poskoczył za nim Gregor. Lewą ręką, nie patrząc, uderzył po lufie, prawą rewolwer wydobył i do boku granicznika przytknął. Dwa strzały i dwa jęki rozległy się jednocześnie.