Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powrotu, poczuł śmiertelne zimno w sercu i choć się ni słowem, ni drżeniem nie zdradził, cierpiał nieznośnie. Nie pojmował życia bez niej, a jednak szedł ją pożegnać.
Przed chwilą pożegnał druhów w klubie. Wobec ich entuzjazmu i uwielbienia dla siebie, nie mógł się pozbyć owego chłodu w duszy. Przeczucie to śmierci było, śmierci człowieczeństwa dla idei. Powoli, ciężko wszedł na dobrze sobie znane schody, prowadzące do mieszkania Marty Iwanówny Czymbajew, opiekunki dziewczyny.
Nikita rozstał się z nim, dając urlop parogodzinny zaledwie — potem mieli się spotkać na dworcu kolei i ruszać w swą drogę.
Stanął Gregor u drzwi mieszkania i we właściwy sobie sposób zapukał. Wewnątrz lekki krok się rozległ i głos srebrny dziewczęcia spytał:
— To ty?
— Ja! — odparł głucho.
Rozwarły się drzwi i ramiona go objęły za szyję, i poczuł serce bijące u swej piersi, i usta gorące na swej skroni. Wpół ją ramieniem ogarnął — gibką, smukłą i tulił do siebie — myśląc, że chyba lepiej tak w objęciu skonać, niż odejść na zawsze może!
Długi czas w pokoiku rozlegały się tylko szepty gorących słów i szmery pocałunków. Nic o czasie nie chciał wiedzieć, nic o rzeczywistości. Po rozpaczy swej, jej ból ceniąc, myślał odejść, jak zwykle, nic nie rzekłszy; to znów czuł, że powiedzieć