Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

musi. Boć przecie dotąd ona jedna jego bóle dzieliła, jak dzieliła szczęśliwości.
Przemocą od ust się jej oderwał, od uroku.
— Ty wiesz, że ja dzisiaj odjeżdżam! — zawołał dziko, wściekle.
— Gdzie? Na długo? — zapytała bez tchu.
— Zagranicę, nie wiem na jak długo. Ty wiesz, że słuchać muszę!
— O Boże! A ja? — zawołała.
— Ty! O moje szczęście... Słuchaj — mówił mi kolega, żebym przed odjazdem ożenił się z tobą. Nie chcę — za nic nie chcę! Rozumiesz — nie chcę żadnych pęt ci nakładać, ani cię bodaj nazwiskiem swem narażać. Spokojna masz być, bezpieczna, duszą tylko ze mną związana i własną wolą. Jakeś mi się oddała, a jam ci opiekę przysiągł i wiarę — tak ci ją dochowam. Gdziekolwiek mnie losy rzucą, o swój los bądź spokojną. Jesteś mi jedną i pozostaniesz. Nie do żony mnie rwać będzie — ale do szczęścia — nie o obowiązku pomyślę, ale o życiu. Życie moje — to ty!
— Umrę bez ciebie! — jęknęła rozpacznie — o, zabierz mnie lepiej.
— Wrócę — teraz sam iść muszę!
— Ale ja cię kocham! O Gregor, nie zostawiaj tak mnie! Boję się!
— Czego? Daleki, czy bliski, będę przy tobie. Opiekę moją codzień czuć będziesz, a nie zawiedziesz mnie przecie, bo ci wierzę, bom człowieka uczynił z ciebie, bo wiesz, że mnie zabijesz, gdy zapomnisz i zdradzisz. Bóstwem jesteś, które