Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W ostatnim pokoju kilku starszych czytało gazety, lub pisało na skrawkach pospiesznie. W następnym słuchano jakiegoś obcego i przeglądano broszury litografowane, dalej panował wrzask ogłuszający.
Nikita spojrzał na obcego, zamienili z sobą milczący uścisk dłoni i odeszli na stronę.
Gregor skierował się na ten hałas, tknięty przeczuciem. Przez kurz, parę i plecy ludzkie zrazu nic nie ujrzał; skupiony tu był tłum młodzieży. W reszcie dostał się do środka i spostrzegł jednego z klubowców, syna kupca, Fiodora Chwastowa, przedstawiającego jakąś dziwaczną pantominę.
Student, wielki drągal, zrobił sobie garb olbrzymi, podkurczył jedną nogę, rozburzył włosy, umalował na żółto twarz i wśród strasznych kontorsyj, pijany, skakał, udając, że tańczy i wył fałszywie jakąś bezwstydną piosenkę. Była to karykatura Maksymowa, tak udatna, że widzowie bili brawo i wtórowali huraganem śmiechu.
Oryginał, trzymany na rękach przez dwóch drabów, asystował, wijąc się jak wąż i prawie płacząc w bezsilnej złości.
Gregor przyskoczył do Chwastowa, porwał go za kark, wstrząsnął i przed sobą postawił.
— Co ty robisz? — spytał zimno.
— Bawię się! — burknął student.
— To idź się bawić gdzieindziej, do podobnych tobie. My, co do swobody dążymy, do wolności i równości, nie pozwolimy nad słabszym się pastwić. Tam idź, gdzie słaby ofiarą; u nas słaby jest