Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wożytnemi sprawami, ale za Gregorem poszedłby w piekło. Świda wolał w klubie spędzać wieczory, niż samotnie na strychu. Tam słuchał, patrzył, ale zdania swego dotąd nie wyraził. Po zgodzie zawartej z Nikitą, Gregor ośmielił się dać mu rad parę.
— Za wiele ich jest!... Jabym na twem miejscu zdecentralizował klub i rozdzielił władzę. Motłochowi rzuciłbym człowieka z byczą piersią i gardłem. Wybranych zebrałbym ściślej.
— Wybranych?... Jestże jeden pewny? — gorzko wódz mruknął.
— Jest dziesięciu. Tychbym zorganizował, i już gotowych rzucał między ludzi. Przytem mniej gadania, więcej czynu. Dysputy rozwadniają kwestję. Zresztą, my już wiemy, czego chcemy.
— Powiedz to im! — cicho rzekł Nikita.
Uznawał się tedy bezsilnym.
Do klubu nie wchodzili przez garkuchnię. Na ciemnym zaułku wpadli w jakąś sień wąską. Tędy był odwrót zapewniony w razie zejścia policji. Tylko Nikita je znał i chłopak wyrostek, Iluszka, który tu nocną wartę odprawiał. Wchodzący natykali się na niego — cichy gwizd — i Iluszka znikał spokojny. Tego dnia zatrzymał Nikitę.
— Okropnie tam wrzeszczą! — szepnął — ja skoczę, zobaczę, co to znaczy. Zaczekajcie!
Zostali, a on po kilku minutach wrócił.
— Nic to. Bawią się! — oznajmił.