Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Minął znowu kwadrans gorączkowy. Nareszcie znalazł pasujący kluczyk, otworzył, zajrzał do wnętrza. Świeciła mu źle mała iskierka fajki i trudna była robota. Urzędnik kiwał się zawzięcie, — może mu się śniło, że tańczy ze swą miłą na prazniku. Ocknął się na jakieś gwałtowniejsze stuknięcie, odkrył oko, spojrzał na szablę i torbę przedewszystkiem: inwentarz kazionny był w całości. Znowu go ogarnęła wściekłość na tę drogę i niepogodę, kopnął obcasem woźnicę.
— Pojedziesz ty prędzej, błotna gadzino!
Nagle inny duch wstąpił w konie, ruszyły sporym truchtem.
Po godzinie, urzędnik znowu na innej stacji zabierał pocztę i rozgrzewał skostniałe członki.
Woźnica ani chwili nie popasał, z powrotem gnał biedne szkapy. W zanadrzu miał przemokłą, siną kopertę, a biedny urzędnik w tej chwili ani przeczuwał, że za parę dni straci posadę, byt, wpadnie do więzienia, pożegna się z rojeniem o pięknej popadiance. Sina koperta wracała do Olszanki, a zbieg nihilista, za dni parę bezpieczny, przewinie się przez szmat kraju, niosąc epidemję dalej, i zniknie zagranicą.
Szkapy ustawały zupełnie i dzień się robił, gdy pod samą Olszanką woźnica spotkał idącego ku sobie parobczaka.
— Daj wam Boże zdrowie! — wołał dobrodusznie. — I poczęstowali jak brat, i poratowali jak brat. Leżał ja pijany, jak kłoda; żeby wy mnie