Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Urzędnicy zasiedli do herbaty.
W pół godziny potem, na dziedziniec stajenny Żyd dzierżawca się wychylił, drżąc z zimna.
— Iwan! — krzyknął.
— Aha! — odparł z głębi chrapliwy głos.
— Zaprzęgaj! Powieziesz „sumkę“.
— Aha!
Po krótkiem oczekiwaniu, dzwonek jękliwy rozległ się przed gankiem.
Urzędnik wyszedł, otulony w burkę i baszłyk, rzucił z pasją torbę na spód bryczki, skulił się na siedzeniu, szablę obok siebie umieścił, nogą kopnął woźnicę.
— Ruszaj kanaljo! — burknął, wściekły na świat cały.
Odgłos dzwonka wnet w wichrze utonął.
— Wio, wiooo! — wrzeszczał od czasu do czasu pocztyljon, ćwicząc szkapy bez miłosierdzia.
Urzędnik już i oczy zakrył, tak go ten wiatr siekł po twarzy. Usypiało go leniwe stąpanie koni, monotonny krzyk chłopa, chlupanie błota. Wreszcie zasnął.
Pocztyljon spojrzał nań raz i drugi, potem fajkę zapalił, przechylił się naprzód, przysunął do siebie torbę i wziął ją na kolana. Kwadrans może tak manewrował. Potem świecąc sobie fajką, obejrzał zameczek, sięgnął do cholewy, dobył pęk kluczyków i dobierał je pokolei.
— Wio! wiooo! — krzyczeć nie ustawał.