Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzone jak angielskie fermy. Głowa, powiadam, kapitalna!
— Skądże się on tu wziął w Wiedniu?
— Wybrał go okręg na posła. Dziś, spotkawszy mnie, skarżył się, że umiera z nudów.
— A to oryginał, a teatr?
— Proponowałem, ale odmówił, twierdząc, że to go denerwuje.
— Komedja! A to unikat dopiero! Pokaż mu Harriet, cela le degourdira!
Rozdrętwienie Tytusa Chojeckiego przemknęło obok młodych ludzi, szeleszcząc jedwabiami Walentyny z „Hugonotów“.
Młódź pociągnęła za nią, jak honorowa falanga. Niewiadomo, jaką siłą zdobyła się na uśmiech dla nich.
Dites donc — zagadnęła niedbale — podsłuchałam panów rozmowę z za kulisy... qui donc en est le heros?
Un certain Titus Chojecki, qui dit n’etre pas curieux de vous voir.
— Doprawdy! Na niewidziane lękam się tego odludka. Hrabio, sprowadź go jutro na „Aidę“.
— Trudne zadanie — westchnął hrabia.
— Tem lepiej, panowie, kto mi tego zuchwalca sprowadzi tu, do mego królestwa, temu ofiaruję:

Une coupe en or ciselé, ciselé!...

Cudownie wykonany trel zakończył propozycję. Tysiące dwuznaczników wirowało w myśli młodzieży na temat owego puhara króla z Thule.