Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o szczegóły. Opowiedziała mu wszystko, jak mogła najwzględniej. Poczuł wielką gorycz.
— To wtedy on tam pojechał, gdym ja tutaj konał! — rzekł zcicha.
Potem spytał już spokojniej:
— Ujęto mordercę? Kto taki?
— Młody człowiek. Nazajutrz go ujęto. Nazywa się Gregor Zachareńko.
— Gregor! — wykrzyknął.
— Co ci? Znasz go?
— O Boże! — zajęczał.
— Co ci? Któż to? Powiedz, Sewer?
Usunął jej ręce i desperacko spojrzał.
— O Gizi! Nie dotykaj mnie! Powiem, ale ty mnie znienawidzisz! To ja to uczyniłem. Ten Gregor moim kolegą był w Kijowie. Piękny, zdolny, genjalny człowiek. Miał dzieweczkę, którą kochał. To ona, Marja Achtarow. I to ja ją dla ojca tutaj ściągnąłem. Gregora nie było przy niej, jam ją namówił. Teraz ta krew wszystka na mnie spadnie. Mówiłem ci, że mi Bóg nie przebaczy. O, czemu nie umarłem!
— Nie umarłeś dlatego, żeś powinien złe naprawić, do dobrego wrócić. Wobec sądu tego człowieka i śmierci, która go czeka, powinieneś swe zeznanie złożyć. To mu karę złagodzi, tobie da spokój sumienia. Powinieneś doń pójść i przebłagać. Skrzywdzony on, może zgubiony! Szał kierował jego ręką, jak szał ciebie prowadził. Nieszczęsny szaleniec, lecz stokroć winniejszy ten, kto do szału doprowadza.