Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pójdę zaraz do sądu! — zawołał podniecony.
— Nie, Sewer, jutro. Dziś zanadto wrażeń.
Zatopił się w ponurem rozmyślaniu.
— Powiem wszystko! — rzekł z mocą — ale chcę stąd uciec, nie wrócić nigdy. Tu za życia człowiek się rozkłada, w bezczynności, w zbytku, w szale. Jam się zaparł człowieczeństwa, braterstwa, Boga... Mnie wstyd, wstyd!
Zaledwie go uspokoiła. Nazajutrz rano zerwał się z pościeli, zawołał Agafona.
— Niema już go u nas! — oznajmił mu inny lokaj.
— Niema? — zdziwił się. — Odprawiłaś go, Gizi? — spytał wchodzącej żony.
— Musiałam. Po śmierci ojca człowiek ten zapadł w melancholję. Płakał tylko. Wreszcie do nóg mi padł i o uwolnienie prosił. Bał się o swe zagony, żeby ich bracia nie rozgrabili, o „izbuszkę“ starą, którą po ojcach miał odziedziczyć, o żonę chorą. Za wierną służbę nie mogłam go przecie niewolić.
— Zapewne... I ten się z Petersburgiem zżyć nie mógł. Otóż jestem już na nogach. Muszę się wyprowadzić od ciebie. Lokator był przykry. Może mnie już więcej nie przyjmiesz, Gizi? — dodał ciszej.
Zbyła go milczeniem i rumieńcem.
— Pojadę do sądu! — rzekł. — Muszę Gregora widzieć.