Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/135

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Ty, Maksymow, idź też! — rozkazał Gregor. — Sprowadź jak najrychlej kilkunastu naszych. Niech stąd uprzątną drukarnię i laboratorjum Markowskiego przeniosą do stajen, gdzie je przechowa Agafon. Żywo, ranek niedaleki!
    Zostali tedy we trzech.
    — Na Glebowa czas przyszedł! — dziko powtórzył Zachareńko. — Jeśli Chwastow się wygadał, to śmiercią jego zyskamy na czasie. Powstanie chaos, zajmą się zabójcą, Achczeńko skończy podkop.
    — A ten zabójca? Masz go? — spytał Jegor.
    — Ja sam!
    Markowski zagwizdał, co czynił zwykle, gdy mu coś nie dogadzało, a Jegor, po chwili namysłu, rzekł:
    — Gruba gra! Szkoda ciebie.
    — Tem lepiej, że gra trudna, a mnie już nie szkoda. Zrobiłem dosyć i czuję, że kończyć muszę. Zostawię wam zorganizowane tutaj koła, porządną gazetę, sprzątnąłem czterech już tuzów, odsłużyłem swój czas. Zresztą, Glebow do mnie należy. Mamy swoje z nim duże rachunki. Jeżeli teraz na niego już kolej, to i na mnie. My nierozdzielni.
    Zaśmiał się i odetchnął ciężko.
    — Długom ja o tym dniu marzył.
    — Osobiste sprawy należy zapomnieć! — mruknął Jegor. — Ja wezmę na siebie Glebowa.
    Gregor poskoczył naprzód.
    — Nie śmiej go tknąć nawet! — warknął, złowieszczo błyskając oczami.