Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się przede mną wyspowiadał: Sonia się zbuntowała. Trzeba ją napędzić, bo on nam potrzebny, a dla niej gotów na wszystko!
Doktór głową skinął i wszedł do warsztatu.
Kobiety pracowały dalej, ale zmieniła się robota. Na stole stała niewielka prasa drukarska, z pod której wychodziły arkusze nędznej bibuły, zadrukowane, wilgotne. Arkusze te zwijała Sonia i wsuwała w kosz pełen skrawków papieru. Nuciła przytem wyuzdaną piosenkę uliczną.
Doktór wszedł do pokoju chorej, która siedziała na pościeli, apatycznie patrząc w okno.
— Dobrą wieść dzisiaj miałem! — rzekł do niej. — Nikita uciekł z katorgi.
Porwała się na nogi, wychudłe ręce przyciskając do piersi.
— O Boże, Gregor! A jeśli go pojmą?
— Nie. Znajdą się swoi, co mu dopomogą. Zobaczymy go, może rychło.
Kobieta do kolan mu upadła.
— Mój dobrodzieju, opiekunie! — załkała. — Żebym ja umiała i mogła co tobie za to uczynić!
— Małom ja zrobił — odburknął — i niczego nie potrzebuję. Nikita musi wrócić, bo będzie potrzebny. Na mnie kolej ginąć! Markowski i Achczeńko zaraz przyjdą. Kończcie prędzej druk i wypraw dziewczęta!
Kobieta wyszła do warsztatu, a on u okna stanął, i nieco głos podnosząc, zawołał:
— Sonia!
Dziewczyna weszła.