Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Osobliwe spotkanie. Ty tutaj? Siadajże, proszę. Spodziewam się, że przyjmiesz u mnie gościnę.
— To zależy, czy przyjąć zechcesz. Nazywam się teraz Sergjusz Aleksandrow.
— Dlaczego, Gregor?
— Dlatego, żem zeszłego tygodnia zabił generała żandarmów w Twerze i na głowę moją naznaczona jest nagroda pięciu tysięcy rubli. Musiałem zniknąć na czas jakiś, wybrałem te lojalne, zapadłe strony. Zabawię tutaj dwa tygodnie. Mając do wyboru błąkanie po lasach lub zgłoszenie się do ciebie, przyszedłem tutaj. Wiem, żeś ideom naszym wróg, ale wiem, że uczciwy człowiek, dlategom cię nie oszukiwał. Wiesz kim jestem i co mnie tu sprowadza. Czyń jak chcesz!
Świda poczuł w sercu lęk i wahanie. Przez sekundę chciał prosić tego człowieka: — Ulituj się nad szczęściem mojem! — ale wrodzona ofiarność wzięła górę nad rozsądkiem.
— Popełniłeś zły czyn, Gregor, ale nie mnie ciebie sądzić. Zaufałeś i coby się nie stało, nie zawiedziesz się. Siadaj obok mnie, u przeciwnika swej idei będziesz bezpiecznym!
Socjalista uścisnął jego dłoń w milczeniu i usiadł na wózku. Ruszyli powoli.
— Wyglądasz bardzo zdrożony, Gregor! Poznałem cię tylko po głosie. Zresztą inny jesteś.
— Najzupełniej. Ludzie, którzy żyć mają długo, żyją, zwolna, rachują na lata. Ja życie swoje rachuję tylko na miesiące, zresztą chory jestem.