Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Porzuciła mnie. Nie puszczałam! Zła była, niepoczciwa, głupia!
— Niema jej? — rzekł Gregor spokojnie.
— Gdzież! Pisałam do ciebie, ale nie znalazłam adresu. List dotąd leży! Pół roku sama jestem!
— Niema jej! — powtórzył młody człowiek.
Stara, rada z okazji, poczęła rozwodzić żale.
— Zaczął się tu kręcić jakiś młody. Odprowadzał ją z fabryki, czatował na rogu ulicy, wreszcie wprosił się raz na herbatę, potem poprowadził do teatru. — Powiadam: — Stefka, źle robisz — a ona mi na to: — Ciotka głupia, to kolega Gregora! — Bywał codzień, przestała chodzić na robotę, spacerowała po całych dniach. Widzę do czego idzie. Powiadam: — Napiszę do Gregora — a ona mi skacze do oczu: — Cóż to ja żona Gregora? ślubowałam mu przed ołtarzem? Mam czekać starości i śmierci, dolę tracić. Porzucił mnie, tyle i dba, tak kocha! — Jak na złość gach był gładki, wąsy mu stały, jak szydła, czupryna kędzierzawa, złota, oczy tkliwe. Umiał śpiewać i żartować, że śmiech mnie starą ogarniał!
— Kto był? — obcym głosem zagadnął Gregor.
— Kolega twój. Bogaty pan, hrabia! Zdurzył ją, podarkami usidlił — i tak razu pewnego nie wróciła ze spaceru z nim, aż dotąd! Nie żałuj jej, hołubczyk, lepszej tyś wart, drugą znajdziesz.
Gregor słowa nie rzekł. O drzwi oparty stał, patrząc w jeden punkt, w lampę dymną, która oświetlała ponuro sień. Żółtawa bladość pokryła