Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To przejedziem przez gardło. Nie twój kłopot.
— A już najgorsze, że ja chleba z domu nie wziął, a będzie trzeba nocować.
— Ot bieda. Ja bywam tydzień bez chleba, a setkę was zaduszę, jak robaków. Jak zgłodniejesz, to mocy nabierzesz. A skąd tobie wiadomo, że będziesz nocować, może nocą będziemy wracać. Będzie jak panienki wola.
— Chyba zanocujemy — rzekła Zośka. — Jest tam chata przy młynie — a jeść dostaniemy u żyda. Kawał drogi, a mnie tam trzeba obejrzeć cały folwark — bo to mój teraz. Wiesz Kasjanie, że ojciec umarł.
— Słyszał ja i szkodował. To panience dali z ojcowizny Czahary — już na wydział, na majątek?
— Tak, a paniczowi Wacławowi Ługi.
— To wrócił panicz Wacław?
— Nie — ja jemu uprawiać będę Ługi.
— Aha. Panienka potrafi — niema strachu. Dobry tam młynek — ja go nieraz mijał, na drzewie flisakując. Tak lekko się obraca, jak Ostapowa Marysia w tańcu. A gdzież tam panienka żyć będzie? Chyba w Ługach?
— Tam dzierżawca jeszcze dwa lata siedzieć ma. Nie wiem, gdzie osiądę. Do zimy trzeba chatę sklecić.
— Nie bieda! — wtrącił Maksym. — Byle grosze — dom będzie. Gotowe sprzedają żydy