Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pewnie i teraz znajdziecie, a ot, moje sakwy wam wypróżnię. Prosiłam soli, cebuli, okrasy, bo wiem, bez czego najciężej, i miałam was szukać. Bóg sprowadził.
— Żeby jaki papier urzędowy, jaki znak! — westchnął Wiktor.
— Albo żebyś sam był! — szepnęła Marcelka.
— Żebym sam był ostał, tobym za tobą był poszedł i za wszystkimi.
— Wstyd ci, dziewczyno, tak mówić! Miłowanie wasze — wasza moc.
— Nieboże! Co się dziwić, że czasem stęknie! — rzekł łagodnie Wiktor. — A przecie w najgorszej chwili jeszcze mnie pokrzepi!
— Wiadomo, kobiecka słabość co męskich dziesięć sił przetrzyma! — rzekła żartobliwie żebraczka.
Daleki odgłos dzwonka doleciał ich uszu. Zbiegi instynktownie, ruchem zwierza, uskoczyli pod drzewa.
— Matko, nie zapomnijcie o nas! — zawołała Marcelka.
— Pamiętam! Ino nie wątpcie! Przyjdę! — odpowiedziała, już idąc dalej.
Po chwili napędziły ją sanki. Jechał w nich policjant z żoną.
— Eh, baba, gdzie się włóczysz po nocy? — rozległo się wołanie. — Kto ty? Skąd?
— Wy że skazały! Baba — odpowiedziała miejscowem narzeczem. — Do miasteczka idę.
— Wilki cię zjedzą.
— To podwieźcie!
— Patrzaj, jaka mądra. Nu, siadaj, stara wiedźmo, jak na nas napadną, to cię im wyrzucę.
— Kiedy ja wiedźma, to i na wilki sposób mam.
— To może ty i znachorka, babo? — spytała kobieta.
— Co trzeba wiedzieć, to wiem.
— To może ty wiesz, gdzie miatieżniki się kryją?
— Wiadomo, po lasach. Tam ich pełno.
— Co gadasz! Tych już wybili, albo zesłali. Tylko