konia wstrzymał.
— Ludzie! — krzyknął. — Dobrze jadę do Grel?
Nie było odpowiedzi. Postaci zaczęły się oddalać, maleć, ginąć w łozach. Szły bez szelestu, jak duchy.
— Nie zagabujcie ich! — szepnął Abram. — To pewnie strzelcy co na kozy się zakradają. Jeszcze wystrzelą.
— Ale, strzelcy. Toć jedna baba i nic w rękach nie mają. Ot, i przepadli, jakby skroś ziemi poszli.
— Wy poganiajcie konia! Niech ich djabli biorą! To dobrze, że przepadli.
Ruszyli, ale Bohuszewicz raz i drugi się obejrzał.
— Jakaś nieczysta sprawa — mruknął.
Ściemniało zupełnie, gdy dojechali do wodnego młyna. Tam znowu spotkali pieszego, ale ten ich poznał i zatrzymał i na sanki do Abrama przysiadł. Był to Siemaszko, obładowany workiem ryb. Abram zaczął mu pochlebiać i rozpytywać, co w Grelach się dzieje.
— Dobrze się dzieje. Ot, szczupaków nabrałem blisko puda. Będzie co jeść jutro wieczorem. Z miarki młynowej pierogi się zebrały. Głodni nie będziemy.
— To pan i młynarz, i rybak. Na wszystko jest czas! Aj, co pan za drogi człowiek.
— Toć tyle roboty, co ten młyn i ryba. Innej niema. U nas na gumnie inwentarz wróble, koty i sowy, a zboże w stodole to pleśń po toku. My, wiadomo, wolne ludzie, nic nie mamy.
— Jakże tak się trzymacie? Trzeba, żeby znowu dwór był. Aj, u was tyle bogactwa.
— My nie narzekamy. Zmordowali się przez tamtą zimę i lato, pohulali, to teraz odpoczywamy.
— Oj, straszno było. Cud, że i Grele nie przepadły. Pani marszałkowa dobre i sługi ma, i przyjaciele.
— Kto ma pobrzękacze, ma i posługacze! No, to my i w domu. Chodźcie, panie Bohuszewicz, do mojej kwatery, ogrzać się i przekąsić, konia w stajni postawim. Zanim Abram się nagada, to i północ będzie. We dworze
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/44
Wygląd
Ta strona została przepisana.