Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znam nikogo, nic się nie dowiem.
— A czegóż się pan chce dowiedzieć?
Stefan nic nie odpowiedział — nie śmiał.
Przytulony do szyby, przestał nieruchomy aż do obiadu. Widział, jak zajechała kareta i parę dorożek. Mignęła mu biel sukni i druga jasna szata drużki, widział Jurjewicza i Kostusia, parę starszych pań — wyjechali.
Lokaj oznajmił obiad, Stefan odszedł od okna.
Późno wieczorem zajrzał znowu przez roletę. Okna oficyny słabo były oświetlone i niezasłonięte. Państwo młodzi musieli już odjechać, u stołu przy lampie siedzieli ojciec z synem. Kostuś na splecionych ramionach ukrył twarz, stary na głowie trzymał jego rękę i coś mu przekładał. Stefan patrzał, patrzał, zaczęło mu bardzo bić serce, w głowie huczeć, od napływu myśli, i nagle zawrócił, jakby ciągnięty niezwalczonym musem, wszedł do pokoju Jagodzińskiego. Ten już leżał i czytał.
— Proszę pana, ja wyjdę na chwilę.
— Dokąd? Na ulicę?
— Nie, tam, do Jurjewiczów. Chwilę zabawię. Drzwi nie zamknę za sobą, zaraz wrócę. Ja ich spytam, oni pewnie wiedzą, o tego naczelnika Hrehorowicza. Ja muszę wiedzieć, panie!
— Idźże pan, tylko ostrożnie, cicho! Lepiej weź pan mój szynel i czapkę. Ot tak! I klucz od zatrzasku przecie mam. Nie siedź pan długo.
Stefek wyślizgnął się cichutko, na schodach było już ciemno, stróż w mieszkaniu. Bez tchu chłopak przebiegł podwórze, schody, zapukał, nikt nie odpowiadał, pocisnął klamkę i wszedł. Wtedy Jurjewicz spojrzał i zerwał się.
— A co tam? Pożar na froncie! — zawołał.
Podniósł też głowę Kostuś, twarz miał czerwoną i lśniącą od łez.
— Hrehorowicz! — wyrwało mu się ze zdumieniem.
— Przepraszam, przepraszam — bąkał Stefan. — Matka mi mówiła, że państwo krewni mego ojca, a ja