Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stefan z gimnazjum wracał wprost do domu, z nikim się nie zaprzyjaźniał i wogóle był niepopularny w klasie. “Hrabicz”, “purchawka”, “atlasik” — przezywano go. Potem zaczął prosić Jagodzińskiego o książki: o wielkich ludziach, uczonych, bohaterach. Nie brał ich nigdy do swego pokoju, ale odrobiwszy lekcje, czytywał, siedząc naprzeciw mentora. Było już między nimi milczące porozumienie.
Pewnego razu zdarzył się znowu niefortunny wypadek. Po obiedzie Stefan wyszedł z Jagodzińskim na miasto, po jakieś podręczniki. Za powrotem pani Oktawja spotkała ich w przedpokoju cała wzburzona. Opowiedziała, że w czasie ich nieobecności był jakiś obdartus uczeń, chciał się widzieć ze Stefanem, dziękując za jakieś pieniądze na wpis i opowiadał zawiłą historję o liście, o posłańcu, o tajemnicy.
— Co to jest? Co to wszystko znaczy? Przecie ty nigdy nie masz pieniędzy? Skądże mu dałeś? Zaco? Poco? To jakiś łobuz, ordynarny, prosty! Skąd go znasz?
— To, proszę pani, pomyłka! — rzekł spokojnie Jagodziński. — To ja mu pieniądze posłałem, a pan Stefan, idąc do gimnazjum, list posłańcowi wręczył.
— Ach tak! A ja się tak zlękłam! Coś taki blady, mon chéri? Boże, jak cię te nauki wyczerpują! Chodź, weźmiesz miksturę przed herbatą. A może cię co boli? Jest doktór!
I pociągnęła go z sobą. Tego wieczora Stefan nie przychodził do odrabiania lekcyj, aż Jagodziński zajrzał do jego pokoju.
Chłopak leżał na otomanie i płakał, aż cały się trząsł.
— Co się stało? Co panu takiego?
Zerwał się Stefan, rękami oczy zakrył.
— Podły jestem, podły, nędznik. I będę potępiony, i to mi wstyd, hańba! Kłamię matce i pana doprowadziłem do grzechu.
— Co za brednie? Jaki grzech? Dajże pan pokój.