Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rubla nie postąpi od jego ceny. Powiedziałem: zdechniesz, a tobie nie sprzedam. A wy to nowy. Pierwszy raz w tych stronach.
— Pierwszy raz po trzodę.
— No, wstąpcie do stancji, spocznijcie, potem pokażę wieprze i pójdziem do pani. Ja zaraz idę, tylko mąkę do spichrza zamknę.
Wiktor nie pytał o drogę, wszedł do oficyny, spojrzał na ganek i na tym progu chciał uklęknąć, ale prędko drzwi otworzył, był pewny, że ujrzy chłopaka.
Ale w izbie u komina była sama Siemaszkowa. Obejrzała się i ofuknęła.
— A czego? A poco? A kto taki?
Wiktor nie wytrzymał:
— Chłopaka niema? — zagadnął.
— Chłopaka? Jakiego? Co macie do chłopaka? Czy was Rebeszko przysyła? Jezus Marja, to jego niema u Rebeszki?
— To on u Rebeszki, w terminie! Ja tak spytałem — odetchnął Wiktor.
— Jakto? Tak sobie? Kto wy? Co wam do chłopaka? Poco go szukacie? Skąd go znacie?
Wiktor drzwi zamknął, obejrzał się.
— Pani Siemaszkowa, ja myślałem, że zobaczę chłopaka, ja — ja — onże mój! Ja Wiktor!
Siemaszkowa oniemiała, rzuciła się do okna, rzuciła do drzwi, potem szeptem:
— Jezus, Marja! Czyście oszaleli! Skąd wy? Co z was się zrobiło? Jakeście przyszli?
— Nie bójcie się! Paszport mam, ze zgonnikami znajomymi przyszedłem.
— Jakże, szukacie tu chłopaka, a zeszłego roku stara żebraczka list od was do pani przyniosła, żeby chłopca na naukę do mechanika oddać! Może to nie wy?
— Na paszporcie Franciszek Kafar. Prawda, poznać mnie teraz nie sposób. Rodzony ojciec by nie poznał. Żeby tu móc wrócić, umyślnie prochem się osma-