Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liłem. Teraz bezpiecznie! Pani Siemaszkowa, jako że ja wam podziękuję, czem odpłacę!
Padł do nóg kobiety i obejmował jej kolana — ona odsunąć go chciała i płakała z wrażenia. Na to wszedł Siemaszko.
— Co to? — krzyknął.
— Cicho, cicho. Zamknij drzwi na zasuwkę. To Wiktor — powstrzymała go.
Wiktor do niego się rzucił, po rękach chciał całować, śmiał się i płakał.
— Cicho, cicho! Kto posłyszy jeszcze. Opamiętaj się. Ludzie wstają, zaraz gumienny przyjdzie. Siądźże, gadaj o wieprzach, ja zaraz pastuszka poślę wierzchem, na mojej klaczy do Rebeszki, żeby Marcin przybiegł bieliznę zmienić. Wieczorem będzie. Tymczasem, żeby nikt czego nie przewąchał! Cicho.
Wszedł gumienny. Zgonnik siedział na ławie i śniadał. Potem poszedł obejrzeć trzodę i na targ do pani się udał. Pod wieczór rzekł do Siemaszkowej:
— Nie wytrzymam, pójdę na spotkanie.
— A trafisz?
— Każdą ścieżynę, każdy kamyk pamiętam.
— A on na prostki pójdzie i rozminiecie się. Czekaj, czekałeś tyle, a Marcelka jeszcze dłużej ma wyglądać. Ot, powiadaj, jak żyjecie.
— Kuźnię mam, domek, kawałek ogrodu. Kowal, wdowiec, wtedy nas przygarnął przez protekcję starej. Służyliśmy mu oboje sześć lat za strawę i moją naukę. Potem zaczął płacić, potem do spółki przyjął. Teraz już puścić nie chce.
— Więcej dzieci nie macie?
— Jest dziewczynka czternastolatka, Wikcia. Matce już pomaga.
— A papiery w porządku?
— Cudze, ale w porządku. Odsłużyłem za nie Kafarowi jeszcze dwa lata. Za syna mnie przyjął, który do Brazylji wyszedł. Stara to wszystko z nim naprzód