Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzień robi. Tak się dziś złościł przy kolacyi, bo się bał, że nie wyśpieszy.
Wśród parskających głów końskich, wypatrzyli czarną czuprynę urwisa. Bez uzdy, rękami obejmując szyję konia, płynął. Pani barbara pobladła, Iłowicz oddech zatamował.
Filip widział ich także na wybrzeżu i czuł burzę w powietrzu. To też gdy konie zgruntowały i brodziły już, chłopak zsunął się w wodę, coś do pastucha szepnął i znikł w łozach. Na drogę wybrnął tylko jeden jeździec, Michałko, koniuch.
— Gdzie panicz? — zawołała pani Barbara.
— Nie wiem, nie widziałem — odparł i popędził ku dworowi.
— Niech się mama nie boi — rzekł Wacio — on się schował, jak mamę zobaczył. Widziałem, jak ruszały się łozy.
— A ty nie masz gustu do tej zabawy — zagadnął Iłowicz.
— Nie mam czasu, bo się uczę, a w niedzielę wolę czytac wiersze.
— A jakież czytasz? Znasz śpiewy historyczne?
— O, to i Jadwinia już umie na pamięć. Ja czytam Mickiewicza i Wincentego Pola. Co mi się podoba, to sobie przepisuję w kajet.
— No, to mi zadeklamuj jaki ustęp.
— Jaki wujaszek chce?
— Ach, kochanie, ty je lepiej odemnie znasz i pamiętasz.
— Można, mamusiu, wujowi powiedzieć takie, co to nie są pisane, które mnie mama sama uczyła?
— Można dziecko, wuj przecież „swój.”
Chłopak chwilę zbierał myśli i zaczął: