Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poco ja wam potrzebny. Chory jestem, bez ducha. Popsuję wam zabawę.
— Cóż znowu. Sam się rozerwiesz, a my nie przez ceremonię prosimy.
— Będziecie mieli gości, a ja tak nierad ludzi widzę. Dziękuję ci, ale nic wam po mnie.
— Dajże pokój! Jeśli ludzi się boisz, to wrócisz pierwszego dnia świąt. Teraz będziemy sami zupełnie. Każ twoje konie wysłać, a ze mną pojedziesz. Wrócisz, kiedy zechcesz.
Wacław myślał chwilę.
— Chcesz mi swą rodzinę i szczęście pokazać. Słuszne — powinienem to zobaczyć — rzekł głucho i wstał, żeby się przebrać.
Po chwili wyjechali razem. Sanna była wyśmienita i świeże, mroźne powietrze ożywiło chorego.
— Dobrze żeś mnie wyciągnął! — rzekł do brata.
Zaczął mówić o gospodarstwie w Gródku, pytać i radzić się i dopiero dojeżdżając do Ładynia, posępniał, niespokojnie się oglądał.
Na spotkanie do sieni wyszła Muszka, powitała go poczciwym uśmiechem i troskliwem pytaniem o zdrowie. Jakże był jej wdzięczny. Pochylony, pocałował jej rękę.
— Bratowa mi tem powitaniem najlepsze dała lekarstwo — odparł wzruszony.
— Postaramy się, żeby było trwałem i skutecznem. Z góry tylko przepraszam za dziecinny hałas w domu. Po przymusie szkolnym szaleje trójka, a ja nie mam serca ich krępować.
— Ja im łby poukręcam, jeśli nam będą zawadzać! — wtrącił Filip.
— Żebyś ich jeszcze do większej swawoli