Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak on mnie zaczepi, zechce się bronić, tłumaczyć, to nie wytrzymam.
Tak przygotowany, nazajutrz ruszył konno, bo drogi były nie do przebycia, i o południu stanął w Gródku. Dwór był mu obcy, nowo odbudowany, z cerkwią pod bokiem, czerwony, wyświeżony w stylu ruskim. Ten sam chłopak, posłaniec, konia odebrał, i rzekł:
— Pan czeka!
I dom się zmienił zupełnie. Był umeblowany elegancko, nowożytnie, ładne obicia, ładne portyery i drobiazgi... obcy... cudzy...
Wacława znalazł wreszcie w rogowym pokoju, i aż się przeraził, spojrzawszy nań. Wychudły, żółty, siwy zupełnie, siedział w fotelu przed kominem, w szlafroku i drzemał. Wyglądał już, jak trup. Zbudził się na skrzyp drzwi, poznał brata, i wstał ciężko.
— Dziękuję ci, żeś przyjechał. Widzisz, że ja nie mogłem.
Zawziętość Filipa przygasła wobec tej słabości i znękania.
— Tak sam jesteś! — zawołał. — Czemuż się nie leczysz?
— Sam jestem. Choremu tak najlepiej, a nie leczę się, bo nie widzę racyi życia przedłużać. Albo ono warte tego zachodu. Przyjechałem tutaj umrzeć w spokoju. Jednakże chciałem ciebie zobaczyć jeszcze. Jakże ci się powodzi? Tak zdrów i pełen sił wyglądasz, a między nami tylko cztery lata różnicy.
— Dobrze mi jest. Z dziedzicem spokój — roboty wiele, alem jej rad, więc człowiek żyje sobie cicho. Teścia posadę objąłem już od dwóch lat.
— Umarł twój teść?