Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale plotki żydowskie okazały się prawdziwemi, bo w kilka dni potem, przyjechał konny posłaniec z Gródka i przywiózł list do Filipa.
— A czego wasz pan chce? — zagadnął tenże chłopa, niechętnie biorąc pismo do rąk.
— „Musi,” żeby pan przyjechał, bo słaby leży.
— Sam jest?
— Samuteńki. Był lokaj z Petersburga, to i tego na drugi dzień odesłał.
Filip do domu poszedł i żonie list oddał.
— Przeczytaj, czego ten chce.
Otworzyła Muszka list, przebiegła go oczami i głośno potem przeczytała:
„Jestem bardzo chory i niedługo już pociągnę. Ponieważ umierającemu się nie odmawia, więc przyjedź mnie odwiedzić. Sam jestem zupełnie, i przyjechałbym do ciebie, ale nie mogę, sił mi brak. Odpisz, że mi nie odmawiasz”.
— Jedź! — rzekła Muszka. — Musi mu być bardzo źle!
— Ja mu nie pomogę, ani umiem politykować.
— Jeśli umiera, to go nie dobijesz! — wtrącił Barcikowski, po namyśle. — Pojechać musisz.
— Jak powiadacie, że muszę, to pojadę. Choćbym wolał hyclem być, jak jego widzieć.
Wyszedł i rzekł do posłańca:
— Wracaj, powiedz swemu panu, że jutro będę.
Cały dzień Muszka z ojcem wmawiali mu, żeby awantury choremu nie zrobił. On słuchał, wąsy gryząc, i odpowiadał:
— Będę spokojny, sam nie zacznę, ale