Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

życzała dla niego pieniądze, a Morduchow płacił.
Pełagieja otworzyła oczy, przeraziła się wyrazu jego twarzy, nabrała z trwogi sił.
— Ty jej nie karz — ona nieszczęsna, ona opętana była. Ja tobie przed śmiercią wyznać musiałam — żeby ty jej duszy pilnował, jak mnie nie stanie.
— Jej duszy! — syknął. — Dajcie mi te listy!
— Te listy jej trzeba oddać — i powiedz, że ja ją ostatni raz przed śmiercią błagam — niech pokutę czyni. Ja nie chcę, by ona, dziecko moje najdroższe — potępiona była.
Stękając, z wielkim wysiłkiem sięgnęła pod poduszkę, wyjęła zwitek owinięty w jedwabną czerwoną chustkę.
Barcikowski rozchylił ją — spojrzał, jeden list wydobył, przeczytał i wzdrygnął się.
Jak błyskawica myśl mu przyszła. A może tylko romans z Fomowem był prawdą — reszta wymysłem Pełagiei, która pod pozorem skruchy, w ten sposób mściła się nad Saszeńką, za wypędzenie.
— A testamentu Korfa nie było w biurku — spytał.
— Nie wiem — jest tam w listach jeden papier, pisany nie po rusku. Ja go czytać nie umiałam.
Przerzucił prędko zwitek. Tam na samym spodzie była kartka po niemiecku:
„Listy mojej żony i jej kochanka, zarazem tegoż kochanka podpisy fałszywe na wekslach. Oni o tem wiedzą i czuję śmierć nad sobą. Co