Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brze mi... spokojnie. Już mi nie straszno. Śmierć idzie, a za nią Bóg miłosierny.
Umilkł. Poruszając ustami, modlił się. Po chwili wyszeptał:
— Ciotka Anna może mnie spotka. Będę ze swojemi!
— Babka umarła? — spytał Wacław przerażony.
— Nie wiesz? Umarła w zeszłym roku. Pisał do mnie twój brat. Nie mówiłem ci? Umarła. Śniła mi się niedawno. Będziem zaraz razem! Chciałbym tam leżeć w swoich stronach, ale oni mnie nie zechcą sprowadzić. Porzuciłem ich... Dlategom teraz taki sam. To wszystko szakale, kruki. Sam jestem, ale tam swoich odnajdę. Dobrze mi. Zawołaj Weronikę, niech pacierz mi przypomina. Dziękuję ci, żeś przyszedł. Ty także sam. Dzisiaj, to mi żal, takich, jak my. Pusto, pusto!
Wyczerpany zupełnie, umilkł i oczy zamknął. Wacław polecił go opiece Weroniki i odszedł, obiecując wrócić rano i przysłać jej do pomocy stróża. Wyprawił też zaraz lokaja, a sam spoczął godzin parę. Czuł się bezmiernie rozdrażniony, chory moralnie i fizycznie. Gdy wczesnym rankiem, pomimo dotkliwego cierpienia wątroby, udał się do chorego, Iłowicz właśnie przed chwilą skonał. Jeszcze się paliła gromnica i sumienna Weronika kończyła modlitwy ostatnie. Długą chwilę stał Wacław nad zwłokami, ponuro wpatrzony w twarz nieboszczyka. Był to ostatni węzeł rodzinny, który się zerwał, ostatnia istota... swojska. Wczoraj on przejrzał, zrozumiał ich życie gorzkie i pożałował samotnika. Dzisiaj wszystko już odbył i z wiarą odszedł, szczęśliwy! Gorzki żal i ból