Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cierpieć ciężej, bo mu spazm wykrzywiał bladą twarz, a oczy zapadały w głąb i zasnuwały się mgłą.
O cierpieniu swem nigdy nikomu nie wspominał.
Zony nie chciał trwożyć, zresztą nikogo to bardzo nie obchodziło.
Co go bolało więcej: ciało czy dusza, to on jeden tylko wiedział — i milczał.
Pewnego takiego wieczora usłyszał dzwonek w przedpokoju, kroki lokaja — potem długie szepty i targi u drzwi. Wreszcie służący wszedł i rzekł:
— Przyszła jakaś mała dziewczynka i chce się koniecznie z panem widzieć.
— To ją wprowadź!
Weszła mała figurka, dygnęła i poczęła mówić prędko zdyszanym głosem:
— Mamasza mnie przysłała do pana, żeby pan prędzej przyszedł, bo nasz stary umiera i jego grabią.
— Co za stary?
— Generał Iłowicz. Wynoszą meble i srebro i obrazy, wszystko, a on pana woła, ale nikt go nie słucha, więc mamasza mnie kazała biedź pod sekretem.
— A któż jest twoja matka?
— Kucharka. My polaki, to mamasza się boi odezwać. Niech pan jej nie zdradzi.
Wacław prędko się zebrał i wziął ze sobą małą na dorożkę.
— A twoja matka skąd? Dawno tutaj — u pana Iłowicza służy? — badał.
— Pewnie, że dawno, bo ja nie pamiętam. Ojciec był żołnierzem, i został u pana lokajem. Potem matka z Polski przyjechała do niego.