Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a jeśli i głupstwo zrobił, to go nie powtórzy, bo będzie miał naukę ze strachu. Et, dziecko! Trzeba będzie wziąć znowu do nich korepetytora. Rozpuścili się, niegodziwcy!
Wieczorem zawołała Saszeńka Aloszę do siebie.
— Cóż, pewny jesteś Lońskiego i Chromowa? — spytała poufnie.
— Wszystko będzie dobrze — odparł. — Ot kanalia Zubakin, a ja jemu pieniądze dawał i papierosy i do towarzystwa go przyjęliśmy.
— Razem bywaliście u Efrejmowej, łobuzy?
— A skąd ty, mamasza, wiesz o Efrejmowej! — z cynicznym uśmiechem spytał chłopiec.
— Ja wszystko wiem. Cóż, jesteś mężczyzną. Ale z tą skarboną, to bardzoście głupio wymyślili. Dlaczegożeś mnie o pieniądze nie prosił. Alboż ci kiedy odmawiam?
— Nie odmawiasz, ale dokuczy prosić i prosić o każdy grosz. Miałem temi czasy kłopot, przegrałem w karty, musiałem oddać honorowy dług. Szelma Zubakin mnie podmówił.
— Alosza, a wiesz ty, żeby nie stosunki moje i ojca, tobyś za to na Sybir poszedł.
— Et, co ty mamasza pleciesz. Albo ja głupi. Małoletni nie idą na Sybir. Nicby mi nie było. Ja tylko dla was nie chciałem skandalu. Głupi Zubakin i cała sprawa nie warta plunięcia. Było w pudełku trochę miedziaków. Przecież my do cerkwi nie szli, a o ten tam kościół kto znów tak bardzo dba.
— Nie gadaj głupstw. A toć ambasady