Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, wylękła. A oni się tarzali po ziemi, snać sił równych nie mogąc zwyciężyć.
Bitwy takie trafiały się codziennie, ale Wacio czuł, że brat coraz silniejszy. I nie dziw. On je toczył z musu, tamten za sport i honor sobie miał, i ćwiczył się z wiejskimi kolegami w każdej wolnej chwili.
— Puść! — zawołał jeden.
— Nie duś! — zajęczał drugi.
Obadwaj tracili siły. Wacio chciał honor zachować.
— Puszczę, gdy przysięgniesz na pokój!
— Ale nic ci nie dam!
— Byleś nas w spokoju zostawił.
— Byleś mnie nie śmiał tchórzem nazywać.
— No, puść!
Chwilę sapiąc, siedzieli na ziemi naprzeciw siebie. Nie mieli już żadnego gniewu, ani myśli zdrady.
— No, pomożesz nam gracować! — rzekł Wacio.
— Jeśli mi pomożecie wykopać jaskinię!
— Masz tyle dołów, po co ci jeszcze jaskinie! — protestował Wacio, który wolał czytać głośno z Jadwinią.
— Po co? Bo trudno ją zrobić! — odparł Filip — a w razie wojny, najlepsza to forteca. No, dajcie gracę, a mała bierz grabie.
Wziął się zajadle do roboty, udając dorosłego chłopa, spluwając w ręce, ocierając rękawem pot z czoła i gwiżdżąc. Wkrótce wyprzedził ich daleko, skończył robotę i na gracy wsparty, począł im urągać.
— Panycz, panienka! — drwił po rusku —