Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Filip, idź do mamy, gość przyjechał, wujaszek z Petersburga, chce ciebie widzieć.
Zamiast odpowiedzi, z góry padł kamień i strącił mu kapelusz. Wacio się zaperzył.
— Jak śmiesz mnie bić?
— Precz, ty gramatyko! Mam łuk i procę, bądź rad, że ciebie nie zaczepiam! — odparł zuchwały głos z drzewa.
— Waciu, daj mu pokój! — szepnęła Jadwinia. — Wczoraj mnie straszył, że nasze króliki wypuści do ogrodu i z łuku postrzela. On to zrobi, jak się rozgniewa.
— Niechby spróbował. Ale on odważny na gębę tylko.
— Ja! — oburzył się Filip, ukazując się z pośród liści.
— Ty! — potwierdził śmiało starszy.
Gałęzie zachybotały. Jak kot przesunął się po nich na dół i stanął przed nimi chłopak barczysty a chudy, jak bywają chłopskie wyrostki, o twarzy zuchwałej, nieładnej, spalonej słońcem i wichrem. Czarne włosy jeżyły mu się na głowie, odzież była podarta, ręce pokaleczone, nogi bose.
Miał w ręku łuk, bardzo dowcipnie zrobiony, o cięciwie z włosienia a za pasem procę skórzaną i pałkę okrutną, jak buławę.
— No, czem się ty będziesz bronił! — zawołał — kładąc strzałę na cięciwie.
— Ot czem! — odparł Wacio i zanim się tamten opamiętał, chwycił go za ramiona, łuk z rąk wytrącił i poczęli się szamotać.
— Jadwisiu, pomóż! — wołali, to jeden, to drugi.
Jadwisia radaby usłuchała Wacia, ale gdy tylko się zbliżała, Filip ryczał: Króliki! i cofała