Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiać. Tak tam po dworze łazi — jak gospodarz, a chce się pochwalić, jak państwo latem przyjadą — porządkiem. Drze z nas na malowanie, na złocenie, na różne pańskie przepychy!...
— Ot macie. Teraz lacha wam szkoda! — z uśmiechem smutnym rzekł Filip.
— Co pan głupstwo przypomina. Zdarzyło się i panu kląć: „psia krew, mużyk”, a taki pan serce do nas miał, przywyknienie! Ot głupia gadka: lach, lach. A od pradziadów jakoś ładzili się, a teraz co?
— Przywykniecie do nowych.
— Do jakich? Toć za rok inne będą. Pan myśli, że oni długo wytrzymają. Już jak stare pany wyszli ze dwora, to majątek, jak koń kaleka, pójdzie z rąk do rąk. Toć widzimy, co się robi w Głuchowie — dziesięć lat — ośm panów, i żyd na ziemi! Ehe, panie, już nas ludzie, sąsiedzi ot z Ładynia, z Mirnej, z Oziernicy zagabują po drodze, — „cóż wy Gródczanie, którego zmieniacie pana, a pamiętacie, czyje wy dzisiaj?” — Ot, co będzie, panie!
— Wasz długo posiedzi — mruknął Filip.
— A czy to pan już całkiem, żadnem prawem wrócić nie może. Żeby tak oni ze trzy razy się spalili, i w długi zaleźli, i rady dać nie mogli — nie wróciłby pan?
— Nie, jak umarły na ziemię nie wraca, tak i ja ni zagona tutejszej ziemi już mieć nie mogę.
Chłopi umilkli, zwiesili głowy. Zadumał się też Filip, rozmową tą rozdrażniony, smutny bezmiernie.