Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A w tem młodszy chłop, o zaciętej, ostrej twarzy wystąpił naprzód i rzekł:
— No, to kiedy nie pan do nas, to my przejdziemy do pana. Niech się one nowotne same ostaną. My bydło do Ładynia przeprowadzimy przez rzekę, pastwisko najmiemy, a ktoby z nas na Gródeckie pola z robotą poszedł, to ze wsi wyrzucimy. Stanie u grafa dla nas zarobku, stanie dla nas paszy, a oni niech sobie kacapów sprowadzają. Czy pan nas przyjmie?
— Trzeba pomyśleć, nie ja decyduję, ale sam pan administrator. Żebym choć was pewny mógł być; obiecać teraz łatwo, a w żniwa i kijem was do odrobku nie wygonić. Mało wy mi za Załuże krwi napsuli.
— Teraz inna rzecz. My bez tej paszy zgubieni. Kontrakt, jaki pan chce, wydamy, cała gmina umowę zrobi. Pan jeszcze nas nie zna, jak my na „udry” pójdziem. Niech pan spróbuje to jedno lato.
— Mogę spróbować, ale jak mi wstyd przed grafem zrobicie — to się więcej na oczy nie pokazujcie, bo poznacie „laską” złość i pięść! No, teraz na chleb i sól was proszę.
— A kiedyż, panoczku, my wasze słowo dostaniemy? Bo to bydło przepada z głodu?
— Dziś się z teściem rozmówię, jutro wam kontrakt przyślę, jeśli się na warunki zgodzicie, przywieziecie tu ze sobą starszyznę i pisarza, żeby umowę umocnili z urzędu i puszczajcie bydło.
— Dzięktuem panu. Ot, i ożyjem.
Pojaśniały im oczy, podniosły się głowy. Przepił do nich Filip wódką — czarka poszła z rąk do rąk — języki się rozwiązały, z za zę-