Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a w długie wieczory rozmowy szły żywo i snuto plany na lepszą przyszłość.
I oto w sam dzień Trzech Króli klęska przyszła.
W nocy zbudziło Filipa gwałtowne stukanie w szybę, zerwał się, skoczył do okna.
— Kto tam? Czego?
— Wstawajcie, panie! — rozległ się zdyszany głos nocnego stróża — gumno gore!
I zgorzało wszystko. Pełne stodoły i odryny z sianem, sterty, obory, stajnie. Z całego Gródka został dom mieszkalny i czworaki — reszta była brudną kupą rumowisk wśród całunu śniegu w wianku osmalonych drzew.
Uratowane bydło błąkało się, rycząc, po ogołoconych z płotów podwórzach, a w domu śmiertelnie poparzony, osmalony, przytłuczony belką leżał Filip.
Barcikowski przybył nazajutrz, ocenił stratę i zaraz obliczył, że była to klęska, z której niema powstania.
Parę tygodni wątpiono nawet o życiu Filipa, ale śmierć go obeszła, zostawiła go Muszce. Gdy wstał z choroby i wyszedł, jak błędny obejrzał pracę teścia. Uprzątnięto rumowiska, zwieziono z lasu budulec, ale bydło wyprzedać musiano dla braku paszy i ruina wyzierała z każdego kąta.
Filip wrócił do domu i poszedł do babki.
— Co teraz babuniu każecie mi robić. Trzeba ustąpić z placówki! — rzekł głucho.
Staruszka osłabła, znękana, siedziała milcząc, tylko łzy poczęły jej biedź po bruzdach twarzy. Pierwszy raz widział ją płaczącą, zrozumiał, że i ona straciła nadzieję.