Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tej kobiety, którą się nigdy nie mógł dosyć nacieszyć. Otworzył sam drzwi, chciał jej zrobić niespodziankę, ale już stróż musiał się wygadać, bo rozmawiała z nim na dole.
Wchodziła wolno na schody, ujrzała go i rzekła:
— A toś się pośpieszył. Chybaś z drogi wrócił?
— Ano widzisz! Taki mąż ze mnie, co nawet urlopy skraca. Cóż, dobrześ się bawiła?
— Ach — tak sobie. Musiałam się trochę rozerwać po tej awanturze z Pełagieją.
Zrzuciła ze siebie futrzaną rotundę i ukazała się w całej okazałości. Piękna była zawsze, pięknością dojrzałą, majestatyczną. Bardzo gustowny balowy strój podnosił jeszcze to piękno. Na niego wionął zapach perfum, gorąco obnażonych ramion — objął ją w pół i całował. Przyjmowała pieszczoty obojętnie, raczej ze znudzeniem, wreszcie usunęła mu się i rzekła:
— Dajże pokój. Upadam ze znużenia. Posłuchaj raczej historyi z Pełagieją.
— Prawda! Dzieci mi tu plotły, żeś ją wypędziła. Cóż się stało? Czy się jej zachciało jechać do którejś cudownej Bogarodicy, czy do krewnych?
— Wcale nie. Ja ją wygnałam precz.
— Ee, żartujesz! Przecież się dwóch dni bez niej nie obejdziesz?
— Ha, to trudno. Ale mając dzieci w domu coraz starsze, nie mogłam tolerować takiej ohydy.
— Jakiej?
— Zastałam u niej piewcę (śpiewaka) z so-