Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A tobie jakże się powodzi? — spytał Filip.
Usiedli w saloniku, który w niczem się od czasów ich dzieciństwa nie zmienił. Te same sztychy i portrety po ścianach, te same stare meble i kominek, w którym gorzały duże kłody smolne, te same po stołach albumy i książki — arcydzieła ojczystej literatury. Wacław się obejrzał wokoło. Ubogo było, dość pusto, ale czysto, tylko sufit był jeszcze niższy, a podłoga w wielu miejscach łatana ze starości.
— Jak mi się powodzi? — powtórzył, jakby się budząc ze snu. — Ano, niczego sobie. Jestem prezesem sądu w Tule, mam Włodzimierza i Annę i rangę radcy. Tylko praca ciężka i życie dużo kosztuje. Trudno zebrać i odłożyć. Stosunki mam duże, dom otwarty, jest o czem myśleć. To nie to, co siedzieć na majątku. Ty pewnie zbierasz i odkładasz?
— Ja! — roześmiał się Filip. Zanimbym zbierał, tobym przedewszystkiem długów się pozbywał. Ale te mnie nawet do śmierci nie opuszczą.
— No, przecie musiałeś wziąć posażną żonę?
— Nie. Inom szczęście z nią poślubił — a ona biedę ze mną.
— Tegom się nie spodziewał. Myślałem, że otrzymawszy Gródek — jak darmo — fortuny się dorobisz! A cóż porabia Jadwisia?
— Służy! Nauczycielką jest w Warszawie. Bywa u nas latem.
— Dobrze zarabia?
— Pięćset rubli rocznie.
— U nas brałaby tysiąc.
Na to „u nas” — usta Filipa zacisnęły się