Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bił, a około ust miał grymas, rodzaj nerwowego ściągnięcia muskułów, które nadawało twarzy przykry wyraz.
Filip wysechł i zczerniał — na jego nieładnej, z gruba ociosanej twarzy, mnóstw bruzd i zmarszczek się ryło, a w czuprynie czarnej, sterczącej jak szczotka, srebrzyło się wiele włosów.
Tylko w szczerych siwych oczach świeciło dawne zuchwalstwo i siła, a usta miały pogodny spokój wraz z wielką stanowczością.
— Zmieniliśmy się, i nie dziw! — rzekł.
— Ha! Ty przynajmniej na wsi uchowałeś zdrowie, a mnie miasto zjadło. No, jakże ci się powodzi?
— Ano — jestem na miejscu. To grunt.
— Ożeniłeś się, słyszę?
— Tak. Już pięć lat temu.
— Przedstaw-że mnie swojej pani. Pokaż dzieci.
— Żony niema w domu. Wyjechała do chorego ojca. Dzieci nie wiele, córka czteroletnia i chłopak dwulatek. Zabrała je ze sobą.
— A babka, jakże się miewa?
— Babka słaba. Nie wychodzi ze swego pokoju, w fotelu życia dobywa.
Cień przeszedł po czole Wacława. Czuł, że nie do domu, ani do swoich przyjechał. Że brat go przyjmuje oficyalnie, sam jeden, jakby z obowiązku gospodarza domu. Zagryzł wargi, i zimne jego oczy zamigotały złym ogniem, pokonywał się jednak, ukrył wrażenie i rzekł:
— Szkoda. Bardzo mi przykro, że twej rodziny nie poznam.