Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Co oni śpiewali — zaczyna przypominać, mozolnie, wysnuwa się melodya, śpiewał przecież on i Jadwinia, a Filip fałszował okropnie, aż go babka trąciła książką, — wszystko — najdrobniejsze szczegóły już pamięta — i oto już słowa nadbiegły:

„Wesoły nam dziś dzień nastał”.

Wtem go ktoś trąca. Wzdryga się, truchleje, przerażony spogląda — czyżby zaśpiewał na głos?
Stoją.cy obok niego pułkownik żandarmów szepcze uprzejmie:
— Co wy tak bladzi, Winczesław Sewerynowicz! Duszno wam! — chcecie może wyjść?
— Nie. — prawda, że duszno, ale wytrzymam. Dziękuje wam. Nic mi nie jest!
Prostuje się i przybiera swobodny wyraz twarzy, a w duszy coś go dławi — i radby na ziemię się rzucić — i wyć — i wyć.
Nie zaśpiewa już nigdy z tamtymi...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Trzeciego dnia świąt przyjechali goście z Petersburga. Wszyscy urzędnicy przyjęli ministra na dworcu i płaszczyli się przed Wacławem, byle zaproszenie zdobyć.
On nie rad temu był, ale Saszeńka chciała zaimponować stosunkami, więc zaproszono, kto tylko czynem był dostojniejszy, — przygotowano świetne przyjęcie.
Morduchow stary kazał sobie malca przynieść, wypalił kompliment matce, złożył królewski podarek i rzekł wesoło, zwracając się do frejliny-kumy:
— Cóż, Marfa Ignatiewna! Żeby wam zro-