Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na obiad. Wieczorem, gdy była w dobrym humorze, odwiedzała go w gabinecie; gdy miała napad grymasów, pędziła służbę i łajała o byle co Pełagieję.
I tak upływało jej życie.
Ostatecznie po za pieszczotami i szałem, nic jej z mężem nie łączyło — dotąd jeszcze szał istniał i trzymał ich związek, ale już Saszeńka się nudziła, pragnęła ludzi i stosunków.
I oto przyszła Wielkanoc. Dzwony biły na rezurekcyę. Wacław w galowym mundurze, stał w soborze, w gronie innych urzędników i asystował z obowiązku ceremonii. Czuł, że na niego wszyscy uważają, szpiegują, podchwycić radzi jaki cień przymusu lub przykrości. Stał sztywny i urzędowy, postawą swą i twarzą, czyniąc damom nabożnym roztargnienie i słuchał bez drgnienia chóru piewców: Chrystos woskres! Chrystos woskres!
Żadna to dla niego nie była nowość. Co roku, od czasu, gdy z Gródka wyjechał, bywał na tej ceremonii, rytuał prawosławny lepiej bodaj znał od katolickiego, nigdy — żadnych wspomnień nie miewał.
Aż dopiero w tym roku — w tym kowieńskim soborze, który mu bliższym powinien być, bo razem z nim jest żona — nagle, nie wiadomo skąd, wypełzła mu z duszy — pamiątka. Parafialny kościółek Gródka, tłum ludzi i ich troje, skupionych około babki i matki.
Procesya wraca od Grobu, brzęczą dzwonki — jakoś inaczej — jak tutaj, pachnie kadzidło — także jakieś inne — i nie dobrany chór piewców, ale tłum cały — ochrypło, nieuczenie, ale z jakimś szalonym zapałem, ochotą i radością śpiewa — głusząc organy.