Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wstąp jutro po ostateczną odpowiedź! — pożegnała go Pełagieja.
— Winczesław Sewerynowicz! — zagadła przy obiedzie. — Był lokaj, ale chce dwieście rubli. Coś plótł, że jakby u nas służba ciężka, że wy nie polak, że macie wysoki czyn, nie rozumiałam dobrze.
Ale on zrozumiał i krew mu uderzyła do twarzy, a Saszeńka rzekła:
— Jakto? Ty nie polak! — i roześmiała się.
— Pełagieja Fokowna, wypiszcie lokaja z Tuły, zamiast się z tutejszem bydłem targować — rzekł gwałtownie Wacław.
— Wypiszę, ale tymczasem trzeba tego choć na miesiąc wziąć, bo do Wielkiejnocy tydzień, tamten nie zdąży przyjechać, a goście nadjadą.
— Róbcie jak chcecie! — odparł apatycznie.
Wstał i przeszedł do gabinetu. Po chwili weszła tam Saszeńka i zastała go siedzącego bezczynnie w fotelu z wyrazem wielkiego zmęczenia na twarzy.
— Czy ty chory, Winia! — spytała. — Już trzeci dzień do małego nie zaglądasz.
Przezwyciężył się, ręką przetarł oczy, próbował się uśmiechnąć.
— Głowa mnie boli, miałem masę roboty temi czasy, i takem osowiał.
— Tyś powinien się rozerwać, z ludźmi zacząć żyć. Dotychczas nie złożyliśmy wizyt, nie zawiązali stosunków. Trzeba się do tego wziąć.
— A z kimże tu żyć? — ruszył ramionami.
— Jakto? Trzeba się zapoznać z guber-