Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wygnałem! — odparł krótko, takim tonem, że żonę to zastanowiło.
— Dlaczego? okradł cię, czy się spił?
— Nie. Hardo mi się stawiał, więc wygnałem.
— On — hardo! Chyba się spił. Toć on ust nie otwierał nigdy. Szkoda. Dobry był służący.
— Znajdzie się lepszy — odparł niechętnie.
Jednakże parę dni minęło, zanim się znalazł następca. Przychodziło kilku amatorów, zaszli do kuchni, popatrzyli na resztę rosyjskiej służby, na Pełagieję Fokownę, i nic nie mówiąc, wynosili się z domu. Nareszcie jeden pozostał, ale żądał tak wysokiej pensyi, że Pełagieja splasnęła rękami.
— A cóżeś ty zwaryował! Toć u nas urzędnicy w ziemstwie tyle nie biorą.
Uśmiechnął się z głupia frant i odparł łamaną ruszczyzną:
— A ja też czynownikiem będę, w rosyjskim domu służąc. Rosyjskie panowie bogatsze od naszych, to i zapłacić mogą drożej.
— A toć „prokurator” polak.
— Ej, jaki tam polak. Wiadomo, wysoki ma czyn. Jak na dwieście rubli, to stanę, a mniej, to nie chcę. Trza wiedzieć, dlaczego człowiek w taką służbę idzie!
— Co on bredzi? Czy ty rozumiesz? — spytała Pełagieja kucharki.
— Nie. Ja tego narodu nie rozumiem, choć i po rusku mówią! — odparła tamta pogardliwie.
Służący błysnął ku niej złemi oczami i za czapkę wziął.