Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w miasteczku. Pisali do mnie, żebym wracał, bo szwagier służbę stracił, to i w nędzy matka jest.
Głos Bronisława był zmieniony. Głuchy, twardy, z dźwiękiem hamowanej wściekłości, i on sam, zamiast postawy pokornej, stał u drzwi wyprostowany, patrząc ponuro nie w pańskie oczy, ale het — przed siebie.
— To im poślij zasiłek, a dobrej służby nie rzucaj. Masz — dam ci dla nich dwadzieścia pięć rubli. Lepiej im tem pomożesz, — niż siedząc tam razem. Nigdzie nie dostaniesz tyle, co u mnie — nie bądź głupi i nie trać takiego miejsca. Od roku dodam ci dwadzieścia rubli — bom z ciebie rad.
Ale służący nie ruszył się z miejsca — i odparł:
— Dziękuję panu, ale nie mogę zostać. Pójdę do swoich. Matka każe wracać.
— Cóż u licha. Bab będziesz słuchać.
— Nie bab, ale matki. Jednego mnie ma, bo drugiego już i rachować nie można.
— Jakto? więc miałeś i brata?
— Był, ale go zesłali, bo sprawnika pobił.
— Dlaczego?
— Ano, za ten kościół, co go zabrali u nas w Międzyrzeczu — na samą Gromniczną. Szwagier zakrystyanem był — to i bez miejsca ostał, a brat — z mieszczanami, co nie dawali kościoła zamykać — pod sąd popadł, i teraz ich siedemnastu wywożą. Brat rymarzem był — zostawił żonę i dzieci i warsztat. Trzeba się tem zaopiekować, a i kościoła dalej bronić.
— Bój się Boga, waryacie. Kościoła zabranego masz bronić. A to się lepiej od razu żandarmom wydaj. Jakto, porywacie się na