Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz eksperymentu spróbować, ani nawet kwestyi poruszyć.
Ale wtedy postanowił skorzystać z bytności Morduchowa — prosić o zmianę miejsca. Do Tuły niech go wyślą — tam organów nie będzie i nie spotka się z takiem spojrzeniem, jak starego doktora. To mu uczyniło niejaką ulgę — uczepił się tego projektu z żądzą desperata.
Gdy był jeszcze kawalerem, dostał w Petersburgu lokaja polaka i ten z nim do Kowna przyjechał. Dobry to był sługa — uczciwy, cichy, pracowity, uważny na każde jego skinienie.
Dogadzał nawet grymaśnej Saszeńce, a Pełagieja Fokowna jedno mu miała do zarzucenia, że był prawie niemy, a ona lubiła ze służbą gawędzić. Bronisław zaś po za lakonicznemi odpowiedziami, nigdy się nie odzywał i z resztą służby nigdy się nie zadawał, wyręczał ich, pracował za trzech, byle nie gadać i nie siedzieć bezczynnie w kuchni w ich towarzystwie.
Otóż owego wielkiego postu, bez żadnej przyczyny, Bronisław pewnego wieczora, rozbierając pana do snu, rzekł lakonicznie:
— Ja od Przewód rok kończę i już u pana nie zostanę.
— Dlaczego? — spytał Barcikowski zdziwiony. — Cóż ci się za krzywda stała?
— W swoje strony chcę wrócić, do familii. Zatęskniłem po swoich.
— Po co łżesz! — zawołał Wacław. — Gdyś się do mnie godził — mówiłeś, że nie masz rodziny.
— Bo i nie mam dużo. Jedna matka, co przy siostrze zamężnej mieszka, tam u nas,