Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i dział formalnie, mocno przeprowadźcie. To już nie nasi.
Barcikowski ciężko westchnął, a Ancutowa dodała:
— Biedna panna Jadwiga, co uczyni, jak oni zechcą u niej bywać, tutaj — u nas!
— Ucieknie — na kraj ziemi! Nikt z nas ich nie przyjmie. Za najcięższą pokutę mam tę sprawę, której się dla Filipa podjąłem. Muszę — więc cierpię, ale niechno załatwiona będzie — wtedy mu powiem, czego się od nas ma spodziewać. Ale mnie męczy nieznośnie udawanie i milczenie, — to podłe.
— A cóż — rzekł ponuro Ancuta. — Spodleliśmy, boć nas tego uczą prawie od stu lat. Jakie guwernery, tacy i uczniowie.
I umilkli obadwa, posiwiałe w trosce głowy chyląc do ziemi, aż Ancuta znowu się odezwał:
— A wiesz pan, jaką pierwszą sprawę będzie nasz prokurator oskarżać — sprawę księdza Drantejki z Konar.
— Nie słyszałem, o co chodzi.
— A no, ksiądz nie dał dziewczynie rozgrzeszenia na spowiedzi przed ślubem z prawosławnym sołdatem. Odesłał ją do popa. Dziewczyna powiedziała to narzeczonemu, a ten doniósł do żandarmów. Ksiądz będzie pewnie zesłany.
Barcikowski zerwał się z miejsca, i oburzony chodził po pokoju.
— Nie mów mi pan więcej, bo nie będę mógł spojrzeć na tego człowieka, a toć muszę być spokojny, bo tu chodzi o kawał ziemi naszej, by jej im nie dać! Żegnam państwa — jutro przyjdę jeszcze przed wyjazdem.