Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Babka mi kazała do Gródka go nie dopuścić.
— Ba, ma racyę w zasadzie, ale jakże to w praktyce wygląda. Zdążysz go spłacić i utrzymać się?
— Ha, no, kiedy muszę!
— Pewnie musisz! To prawda.
Zamyślił się stary i po chwili zamruczał:
— Budowali, stróżowali, bronili i ot na co zeszło.
Filip patrzał przed siebie tępym, upartym wzrokiem. Nic nie mówił i twarz jego o rysach ostrych miała zamiast entuzyazmu i zapału, wyraz zaciętej, dzikiej rezygnacyi.
— Jak trzeba zostać, to trzeba. Ja sam to wiem. Ale od jego łaski teraz zależymy. On bogaty, powiadają. Jak zechcą, to oni nas wygonią.
— A jak zostaniesz, może cię wygonić lada klęska. Żeby go spłacić, zadłużysz się po uszy i na to się przygotuj, że w najlepszym razie, życia ci nie starczy, aby z długów wyjść, a w najgorszym, jeden zły rok, jeden pożar, a przepadłeś.
— Co tam ja, Gródek przepadł!
— Jeśli Bóg jest sprawiedliwy dla niego, dlaczego niema być litościwy dla pana? — szepnęła życzliwie Muszka.
— To co innego. Złego Bóg musi ukarać, ale dobrego wynagrodzić może po śmierci. Ja nie święty, żeby mi dał moc cuda czynić, a bez cudu to się utrzymać w Gródku nie sposób. Ale, jak trzeba zostać, to trzeba.
Muszka oparła głowę na dłoni, i zamyśliła się. Milczeli wszyscy.