Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

osądziła, uzna jej wartość i pokocha. Teraz nie warto walczyć, owszem, należy zmilczeć, by chorej nie rozdrażniać. Powziąwszy to postanowienie uspokoił się, i odparł Filipowi:
— Trzebaby ją do wód wysłać. Ja ci na to pieniędzy przyszlę, jak tylko w Kownie się rozgospodaruję. Zobaczę też Jadwisię i namówię, by z nią pojechała.
— Jadwisię namówisz. Ona dla matki wszystko rzuci. Ale czy mama zechce. Chyba ty uprosisz, bo nas nie posłucha.
Tu pani Anna weszła i spojrzała na Wacława.
— Czemże się ona tak zgryzła? Coś jej powiedział? Płacze i jęczy, uspokoić nie sposób!
— Może po doktora posłać! — zawołał Filip.
— Co to pomoże! Choroba wiadoma: osłabienie, nerwy i serce! Mikstury są i krople. Nie wyjeżdżaj jutro, to ją pocieszy.
— Zostanę naturalnie, aż się poprawi! — zawołał.
Skinęła głową, i wyszła zanieść chorej tę pociechę. Po godzinie wróciła.
— Zasnęła. Dzięki Bogu minęło na ten raz, ale to niedobrze. Trzeba bardzo na nią uważać.
Znowu spojrzała na Wacława, jakby jego szczególnie ostrzedz chciała. Czyżby domyślała się czego?
Nazajutrz pani Barbara była zdrowsza, ale leżała jeszcze. W ciemnej sypialni siedział nad nią Wacław i usilnie prosił, by dała się namówić na dłuższą, poważną kuracyę.
— Ja tu mamie przyszlę Jadwisię i pieniądze. Proszę do wód wyjechać! Proszę dla nas to uczynić.
Uśmiechnęła się smutnie.