Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Babka ma racyę! — odpowiedział poważnie, gdy go Barcikowski buntował. — Mój obowiązek jest w Gródku. Wiemci, że ruiny nie dźwignę, ale choćby kosztem życia, trzeba ją utrzymać. Na tom się hodował! Co robić. Niech pan spyta panny Muszki — ona także tego zdania.
— Doprawdy? — zawołał stary córki.
— A pewnie! — odpowiedziała rezolutnie. — Kto ma ziemię, powinien na niej pracować, a kto ma starą babkę i matkę samotną — musi im służyć...
— To dobrze! Zapamiętaj tę swoją zasadę i co do siebie. Zatem i ty musisz mnie staremu do śmierci służyć.
— I będę! — potwierdziła energicznie.
— A ja też mam nadzieję, że wybrnę! — rzekł Filip. — Wacio coraz wyżej idzie — on pieniądze zbierze i obiecał, że o Gródku pamięta.
Barcikowski pobity, ramionami ruszył i bardzo zimno rozstał się z Filipem.
Objął tedy chłopak zarząd i z wielką energią wziął się do dzieła. Pracował za dziesięciu, niejedno poprawił i zmienił — niejednego lepiej dopilnował i po roku miał uciechę, że i porządek był większy i budżet pomyślny. Zawziął się po swojemu, z kamiennym uporem dążąc do celu — i pokochał ten swój Gródek, że o nim tylko śnił i myślał.
A chłop zeń wyrósł duży i barczysty, zawsze jeszcze szorstki w mowie i ruchu, chociaż go w Ładynie bardzo okrzesano, — opalony, nieładny, niedbały o strój, o pozory, dziki do obcych, w domu milczący, a pod twardą po-