Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stara tkwiła nad nimi, błogosławiąc, dziękując, zasypując go życzeniami — zawołała też lokaja, by go przeprowadził i zapalił światło w gabinecie, nie dała sekundy swobody.
Piękna pani milczała, blada, roznerwowana, z zębami zaciśniętemi — ręka, którą mu podała, była zimna, jak lód.
— Żegnajcie! — rzekła wreszcie z wysiłkiem.
Ukłonił się i wyszedł za lokajem.
Gabinet ów był drugi za salonem. Służący zapalił dwie świece na biurze i spytał o rozkazy.
— Można stąd wyjść, nie przechodząc przez salon? — spytał Barcikowski.
— Te drzwi prowadzą do poczekalni, a potem do przedpokoju.
— To dobrze. Możesz odejść!
Gdy sam został, Barcikowski rzucił się w fotel u biura, rękami oczy zakrył i pasował się z szałem, który go jak pożar objął. Godzinę może to tak trwało, wreszcie się opanował, przetarł ręką czoło i machinalnie — jak automat — sięgnął po leżący przed nim klucz, a potem zerwał pieczęć u biura.
Otworzył potem zamek i wyciągnął szufladę, gdy w tem cichutko drzwi się otwarły i stanęła w progu gubernatorowa. — Zerwał się, poskoczył do niej.
Dysząca, blada wzruszeniem, zarzuciła mu ręce na ramiona i zapłakała spazmatycznie.
Wtedy on ją w ramiona porwał i dławiąc prawie w uścisku, począł całować szukając ust.
— Miej litość! — wyszeptała, jąkając się, broniąc słabo, a drżąc cała, ale on jej pocałun-